Dom marzeń czy wiejski zajazd? Historia o granicach gościnności, które trzeba było postawić
Zawsze marzyliśmy o ciszy i spokoju. Nasz dom na wsi miał być oazą, miejscem, w którym mogliśmy odpocząć od miejskiego zgiełku. Wkrótce jednak odkryliśmy, że dla naszych znajomych stał się idealnym miejscem na weekendowe „wypady” – i to nie zawsze na zaproszenie…
Na początku uśmiechaliśmy się i gościliśmy każdego z radością. Lecz kiedy nagle zaczęli dzwonić z prośbami o konkretne dania i godziny „rezerwacji”, miarka się przebrała. Zdecydowałam się na kilka zasad, które miały nam zapewnić spokój… i wtedy dopiero się zaczęło…
Początek marzeń o spokoju
Kupno domu na wsi było dla nas decyzją przemyślaną i długo wyczekiwaną. Po latach hałasu i wiecznej gonitwy pragnęliśmy wreszcie spokojnego miejsca, gdzie moglibyśmy odpocząć, słuchając śpiewu ptaków zamiast klaksonów samochodów. Malowniczy dom z małym ogrodem, otoczony zielenią, stał się naszą ostoją. Co weekend wylegiwaliśmy się na tarasie z filiżanką herbaty, planując, jak będziemy urządzać ogród i eksperymentować z własnym warzywnikiem.
Pierwsze wizyty znajomych
Na początku byliśmy zachwyceni, gdy znajomi zaczęli przyjeżdżać, aby zobaczyć nasze nowe miejsce. „Jak tu pięknie!”, mówili, „To jak z obrazka!”. Cieszyło nas, że mogliśmy dzielić tę radość z bliskimi. Niektóre wizyty były zapowiedziane, inne spontaniczne, ale zawsze przyjmowaliśmy gości z uśmiechem i filiżanką kawy. Przecież nie codziennie spotykaliśmy się w mieście.
Jednak po jakimś czasie wizyty zaczęły przybierać nieoczekiwany obrót. Znajomi, widząc, że zawsze mamy pełną lodówkę i świeże wypieki, zaczęli „rezerwować” sobie miejsca na weekendy – a nawet zgłaszać konkretne życzenia kulinarne! Kiedy pierwsza para zadzwoniła z zapytaniem, czy przygotuję dla nich obiad na sobotę, uznałam to za sympatyczną prośbę. Ale gdy kilka dni później inna para znajomych poprosiła o nocleg, pomyślałam, że coś zaczyna się tu nie zgadzać…
Dom jak restauracja?
Szybko zorientowałam się, że nasz dom stał się miejscem weekendowych „rezerwacji”. Każdy znajomy miał swoje „ulubione” danie i nie wahał się zamawiać go wprost: „Wpadniemy w sobotę, czy mogłabyś zrobić ten pyszny żurek, co ostatnio?”. Mąż początkowo się śmiał, ale z czasem zaczęliśmy dostrzegać, że to nas wykańcza. Często w piątek wieczorem biegaliśmy jeszcze do sklepu, żeby zaopatrzyć się w produkty na weekendowe „zamówienia”.
Wszystko to stało się jeszcze bardziej uciążliwe, gdy jedna z naszych przyjaciółek, Barbara, zadzwoniła z prośbą o przygotowanie kolacji dla niej i jej nowego partnera. Gdy spytałam o szczegóły, okazało się, że zaproszenie miało obejmować także nocleg! „Przecież macie tyle miejsca”, rzuciła lekko, jakby nie dostrzegając, że to jednak nasz dom, a nie wiejski zajazd.
Wprowadzenie „restauracyjnych” zasad
Czara goryczy przelała się, gdy w długi weekend majowy otrzymaliśmy trzy oddzielne „rezerwacje” – każda od innej pary. Doszło do tego, że znajomi zaczęli sobie niemal przekazywać klucze! Zdecydowałam, że czas na zmiany. Usiedliśmy z mężem, sporządzając listę zasad, które miały być naszym sprytnym sposobem na odzyskanie prywatności. Przede wszystkim oznajmiliśmy, że wizyty muszą być uzgadniane z miesięcznym wyprzedzeniem i ograniczone do jednego dnia. Kiedy zadzwoniła Barbara, odparłam: „Niestety, musimy to traktować jak każdą rezerwację – kuchnia zamknięta na życzenia”.
Jak można było się spodziewać, reakcje były różne. Jedni przyjęli to z humorem, inni – jak Barbara – nie omieszkali wyrazić oburzenia. „Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi”, fuknęła podczas rozmowy telefonicznej, oskarżając nas o „małostkowość” i „brak gościnności”. Gdy jednak w weekend, który miał być naszym wolnym od wizyt, przyjechała bez zapowiedzi, od razu stało się jasne, że przyjaźń nie ma tu wiele do rzeczy…
Gdzie kończy się gościnność?
Gdy Barbara pojawiła się na naszym podjeździe bez wcześniejszego uprzedzenia, byłam gotowa na konfrontację. Przyjęłam ją chłodno, wyjaśniając, że sobotnie wieczory są dla nas i nie planujemy gotować dla gości. Mimo to, Barbara wniosła walizkę do środka, a gdy spytałam, co ją do nas przyciągnęło, wyznała coś, czego się nie spodziewałam.
„U Was zawsze było tak dobrze… Wiesz, Marek już się mną nie zajmuje, a mój syn nie ma dla mnie czasu…” – wyznała, a ja poczułam nutę współczucia. Jednak mimo tej chwili szczerości wiedziałam, że muszę być stanowcza. Barbara przebyła drogę, ale nasza decyzja o nowych zasadach była przemyślana. Wysłuchała nas i, choć niezadowolona, przyznała, że to chyba rzeczywiście czas, by dać nam trochę przestrzeni.
Czas na zmiany
Tego dnia nasz dom na nowo stał się miejscem, które było naszym własnym. Wbrew wszystkiemu, co mówili znajomi, zrozumieliśmy, że asertywność była kluczowa, by zachować przyjaźnie i nasze marzenie o spokojnym życiu na wsi. Gdy Barbara wyjeżdżała, miała mieszane uczucia, ale wiedziałam, że to właściwa decyzja.